poniedziałek, 7 marca 2011

Lekko niestrawny budyń

A miał być lekki i puszysty...

Blancmange - Blanc Burn

Składniki:
Neil Arthur
Stephen Luscombe

Najnowszy album duetu Blancmange zatytułowany Blanc Burn został nazwany na cześć miasta, które miało wpływ na ich muzykę. Anglicy uwielbiają bawić się w ,,grę słów" i jak kiedyś powiedział Marek Niedżwiecki w jednej ze swoich audycji - ich język posiada w tej zabawie więcej możliwości, niż nasza mowa ojczysta.

,,Mój pierwszy koncert w historii był w Blackburn (Blackburn = Blanc Burn) w King George`s Hall - wyjaśnia wokalista Neil Arthur - najpierw zobaczyłem  Mungo Jerry a póżniej Davida Bowie". Urodzony w Darwen wokalista miał do Blackburn ,,rzut kamieniem" i tej odległości poświęcił jeden z najnowszych utworów - By the Bus Stop @ Woolies.
Na albumie jest więcej odniesień do życia muzyków. Na przykład Probably Nothing  jest o czasach, w których wokalista chodził po torfowiskach w pobliżu Bull Hill.
Muzyka stworzona przez Blancmange 2011 nie spełniła w całości moich oczekiwań. Po pierwszych próbkach dżwiękowych ukazujących się w internecie, spodziewałem się przeciętnej płyty. Ale że aż tak słabo będzie, to nawet w przepowiedniach Nostradamusa nie wyczytałem. Może dlatego, że budyniu nie jadł...

Żarty na bok, bo jednak sytuacja nie jest wesoła. Naprawdę się boję o ludzi, którzy nie znają przebojowych nagrań duetu z lat osiemdziesiątych i zaczną przygodę z tym ,,przyjaranym" budyniem. Bus Stop oraz Drive Me zupełnie mnie nie przekonują. Trochę klimatu wprowadza za to nagranie numer 3 - Ultraviolent (pobrzmiewa w nim echo przeszłości w postaci  Lose Your Love). Po nim następuje mój ulubiony i chyba najlepszy według mnie numer na Blanc Burn - The Western. Panowie, dlaczego cały krążek nie jest w tym stylu? Po cholerę było udziwniać, drążyć i mieszać różne gatunki, lepiej je pozostawiać rozdzielone. The Western to jedno z nagrań, których można słuchać po trzy razy pod rząd nie krzywiąc się.
Co tam dalej mamy. Radio Therapy. Zaczyna się od... gitary i to akustycznej. Dla miłośnika synthpopu jest to jak policzek w twarz, jednak im dalej nagranie się rozkręca, tym więcej klimatu (sennego) przybywa. Trochę kojarzy mi się z jakimś B-sidem OMD, tylko teraz nie mogę sobie przypomnieć. Senny minimalizm w Radio Therapy podoba mi się średnio i chyba się nie przekonam w najbliższym czasie. Probably Nothing - dość ciekawy zestaw dżwiękowych niespodzianek, włącznie z tym fajnym ,,mrocznym" :) plumkaniem z syntezatora.
Niestety im dalej się zagłębiasz w album Blanc Burn, tym bardziej dochodzisz do pewnych wniosków - głos wokalisty już nie ten - co sam Arthur przyznaje, że już nie może zbyt dać sobie rady z wysokimi partiami wokalnymi, przez co jego śpiew został lekko ,,podrasowany" w studio. Inną rzeczą jest to, że nagranie takie jak Probably Nothing za pierwszym podejściem może wypaść średnio, po paru przesłuchaniach może znajdzie się gdzieś obok ulubionych kompozycji poza The Western.
Następne ,,miażdżące" nagranie to minimalistyczny I`m Having A Cofee. W komentarzu mojego poprzedniego posta Marc napisał, że tak durnego tekstu nie słyszał... no cóż, Blancmange byli znani ze swojego ,,durnego" poczucia humoru. Może Neil Arthur postanowił po prostu zerwać z brytyjską tradycją  picia herbaty o piątej po południu (chyba wszyscy słyszeli o ich five o`clock). Tym razem napije się kawy:)
Ta płyta w warstwie tekstowej jest bardziej dla Anglików, niż dla nas czy Azjatów... może dlatego nie dziwią dość wysokie noty tej płyty stawiane właśnie przez rodaków Blancmange.
Don`t Let These Days - gdyby nagranie to podszlifować i nadać mu power, to może i byłoby czego posłuchać. Niestety, wokal drażni coraz bardziej z piosenki na piosenkę, a kompozycja przez to staje się mdła i bez wyrazu.
Wdyf (to chyba skrót od What did you find?) też jakoś nie powoduje opadu szczęki - ot, po prostu jeszcze jedna piosenka ,,na chwilę".
Don`t Forget You Teeth  już na początku przywodzi nam na myśl styl gry Vince`a Clarke, obnaża także słaby już wokal Arthura (normalnie jakby coś tam miał w gardle) - dziwię się, że mieli odwagę ruszać jeszcze w trasę koncertową... poza milusim plumkaniem z syntezatora nie ma tu nic - nawet refrenu!

Podsumowując jestem trochę i na tak i na nie. Na tak - dość ciekawe rozwiązania w brzmieniu, które docenią wnikliwi badacze brzdęków. Na nie - wokal strasznie się zestarzał,  klimatu brak, a power został za drzwiami.
Skoro już o powerze mowa - nagranie kończące Blanc Burn - Starfucker, mogłoby i być ostre w swoim wyrazie, gdyby zagrali to np. VNV Nation, lecz w przypadku Blancmange jakoś mało wiarygodnie to brzmi.
Szczerze powiem - bez tej płyty można się obejść. W czasach, gdy mam do posłuchania wspaniałą płytę Mirrors, And One, Duran Duran, OMD, a nawet Alphaville - płytka duetu Blancmange nie robi wrażenia.

15 Comments:

Blogger peiter said...

po wysłuchaniu tego materialu zdania o Blacmange nie tylko nie zmienilem, ale wręcz sie w moim zdaniu utwierdziłem

wtorek, 08 marca, 2011  
Anonymous Anonimowy said...

Bardzo ciekawy album, cudownie
'słuchawkowy'.
A krytyczne zdania... Cóż, rzadko zdarza się, aby wielbiciel chciał dojrzewać równocześnie z ukochanym twórcą.
Kontemplacyjne (tak, tak) minimalistyczne electro, gdzie wokal został potraktowany jako jeden z instrumentów.
Sceptykom proponuję płytkę duetu Hurts - bez treści, z rozdętą (a wtórną niesłychanie) formą.
Niezdecydowanym polecam antypop zawarty na albumie Blanc Burn.

[Paweł Łopatka]

poniedziałek, 14 marca, 2011  
Anonymous Anonimowy said...

PS Blackburn nie równa się 'Blanc Burn'. Radzę dokładniej czytać informacje publikowane dla fanów Blancmange.

Autora pełnej złośliwości recenzji mimo wszystko pozdrawiam.

[PŁ]

poniedziałek, 14 marca, 2011  
Blogger RObert POland said...

Blackburn a Blanc burn to jest właśnie ta gra słów, wokalista o tym mówił w jednym z wywiadów

ROb

poniedziałek, 14 marca, 2011  
Anonymous Anonimowy said...

Ma Pan rację. Czytałem.
Chodziło mi jedynie o to, że poza dżwiękową asocjacją Blackburn i Blanc Burn - Neil mówił też o humorystycznym powiązaniu nazwy grupy ze słowem 'burn', którego znaczenie obaj doskonale znamy. Blanc Burn stanowi też przywołanie (potraktowanej ironicznej) radości z tytułu pierwszego albumu.
Czyli: obok Blackburn jest też coś w rodzaju przypalonego deseru.

Serdecznie pozdrawiam.
[Paweł Łopatka]

wtorek, 15 marca, 2011  
Anonymous Anonimowy said...

Potraktowanej ironicznie, rzecz jasna. Proszę wybaczyć.

[PŁ]

wtorek, 15 marca, 2011  
Blogger RObert POland said...

Tak słuchając albumu po raz kolejny zauważa się pozytywne strony, mimo że Blancmange nie bawią się już w lekkie, przebojowe melodyjki.
Cóż, rzeczywiście klimat można wchłonąć, zakładając słuchawki na uszy, jedynie wokal już nie ten, ale cóż, nie jesteśmy niezniszczalni :)

ROb

wtorek, 15 marca, 2011  
Anonymous Anonimowy said...

Przyjaciel, który w sobotę był na koncercie BCM w Brighton, powiedział mi, że Neil śpiewa fenomenalnie, tzn. jego potężny baryton pozostał POTĘŻNY.
[PŁ]

wtorek, 15 marca, 2011  
Blogger RObert POland said...

Blanc Burn - 4/10

http://www.subba-cultcha.com/album-reviews/article.php?contentID=23451

piątek, 18 marca, 2011  
Anonymous Anonimowy said...

ha ha facet, któremu podoba się nowy And One i Alphaville (o raju co za shity!) Gość, który w życiu nie przesłuchał i nie ma odniesienia do współczesnych mistrzów synth jak Hot Chip (vide Probably Nothing), czy geniusze z Junior Boys i zachwyca się szwedzko-niemieckimi synth shitami NIE MA PRAWA źle wyrażć się o fenomenalnym Blanc Burn - o ufa - życzyłbym Human League (Credo brzmi jak demo zrobione na laptopie - co za wstyd!) albo DM come back albumu z taką klasą - kolego Robert - brak poczucia humoru - nie dla Ciebie Blancmange jeśli nie słyszysz gitary akustycznej zapętlonej jako sampl i cudownych odniesień do Neon Lights Kraftwerku właśnie w Radio Therapy! I'm making a coffee and I'm feeling fine ;o)

sobota, 02 kwietnia, 2011  
Anonymous Anonimowy said...

...p.s. o rany! i jeszcze podoba sie autorowi ten lipny ostatni O.M.D. brzmiący jak tandetny album solowy McClusky'ego z lat 90. - proszę też dopisać, że lubi Pan Top One ;o))

Z całym szacunkiem... nie winię nikogo za miłość do cukierkowego synth popu, ale proszę nie brać sie za pisanie o Blancmange - to nie ten rodzaj muzyki.

Szacunek za Mirrors i za fajowe w części Duran Duran udające młodzieżowy indie band ;o) like this - try this - > Th eKillers Day & Age - Safe Duranów - wyssany z Killersowego Joyride - polecam ;o)

sobota, 02 kwietnia, 2011  
Blogger RObert POland said...

Nie zmienię zdania - najnowsza płyta Blancmange to kupa jakich mało, o której za rok już nikt nie będzie wspominał.

Zachwyt nad ,,rzeżbieniem w gównie"

sobota, 02 kwietnia, 2011  
Blogger RObert POland said...

... a Killersów nie lubię.
Przecież to zwykłe cioty są :D

niedziela, 03 kwietnia, 2011  
Blogger Pat69 said...

żal mi Pana ;o)) Mr Jones Machine to chociaż zdeklarowani geje jak również chłopcy z Joy Serene, którym również pewnie Pan przyklaskuje jako wielbiciel midi synth ;o))))

co do Blancmange - polecam poczytać recenzje z eleganckich pism ;o)

http://www.guardian.co.uk/music/2011/mar/03/blancmange-blanc-burn-review

do wspaniałego angielskiego humoru pewnie Pana nie przekonam, jeśli nie rozróżnia Pan cioty od fajnych gości z Las Vegas ;o)))

"The fuse has bust on the plug on the telly/ There's something strange at the back of the fridge"

niedziela, 03 kwietnia, 2011  
Blogger RObert POland said...

I co się spinasz, młody?
To tylko muzyka, a ty dramatyzujesz, jakby ci się jakaś krzywda stała.

poniedziałek, 04 kwietnia, 2011  

<< Home